Sto razy byłby mnie Zeus gromem swoim strzaskał, gdyby się nie bał, że iskra też zgaśnie. Dla niej mnie jeńcem żywił, ażbym ją stradał. Ale nie stradałem.
Gorzała w piersi mojej na poranku, jak gwiazda jutrzenna, a czasu nocnych straży, jak gwiazda polarna. Niesłychanej mocy łuna padała od niej na Kaukazus stary, a wieczne śniegi jego płonęły w jej blaskach, jak gdyby pod zorzą.
I budzili się ludzie i podnosili głowy, i patrząc na Kaukazu szczyty, mówili:
Prometej tam żyw jest! Prometej tara kaźń cierpi! Prometej świeci w męce!
I stało się, że pojęcie życia i męki, męki i blasku zórz, kaźni i najwyższej chwały, złączyły się w ustach i w uczuciu ludzi, i tak zostały.
Do czterech żywiołów świata przybył nowy, potężny żywioł: ból.
Ten miał siły za cztery i treści za cztery: wicher jęku, łez morze, ogień męki i ziemię mogilnych prochów. Na tej, co stanie, wieczne jest. A co łzy napoją, żywe jest. A co ogień męki wypali, mocne jest. A co jęk wyśpiewa na czarnej harfie swojej, tego słuchając, miliony zmocnione będą.
I zmocniły się serca ludzkie żywiołem nowym i stanęły na nim pokolenia nowe, jak na gruncie życia, i łamały z sobą chleb jęku i piły do siebie łez czaszę i w upaleniu ducha wydały siły nowe.
Których widząc Zeus, rozwiązać mnie kazał i od puścić wolno.
Bo — mówił — przestanie mi ten szczyt w oczy gorzeć chwałą umęczonego tego.