Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 7 102.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A zagaś je znowu,

Lecąc na oślep! —
(chwila milczenia; zwraca się do Jana Ponowy, leśnika starosty,
zajętego czyszczeniem kordelasa w bogatej oprawie)
— Tak mi się coś zdawa,

Że cała wasza jutrzejsza wyprawa
Na owe w lasach podkomorskich dziki,
Te sfory gończych i kundle i charty

Zostaną doma —
PONOWA.
Co znów waść? —


MACIEJ.
Pan chory,

Jeszcze się z jednej nie wylizał biedy...
A wam się żąda nowego znów łowu...
W domu apteka, mastyki, doktory,
I jakieś smutki i kwasy... Od kiedy
Wrócił z festynu od referendarza,
Chodzi, jak struty, i w oczach mi gaśnie,

W jakimś frasunku i w jakiejś tęsknocie. —
(trzęsie głową)
Źle! źle, mój panie Ponowa!...


PONOWA.
Toż właśnie

Muzyki lasu rzeźwiącej mu trzeba!
Kniei i trąbki i echa... i grania
Łowieckich haseł, ogarów... i nieba
Z jesiennym wichrem... i konia, co w locie
Ziemi zaledwie dotyka, jak ptaszę...
A tuman z drogi i z myśli rozgania!...
Właśnie się dobrze obława nadarza! —
Pan się rozsmuci...

MACIEJ.
I!... co mi tam Wasze

Prawisz! Rozsmuci!... Ot, także medyki!...