Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 1 229.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyciągnął dłonie przed siebie, jak we śnie;
Wzrok mu zasnuły djamentowe tęcze
I nagle w miljon iskier się rozprysły...
I poczuł dziwne w żyłach swoich szumy
I świat lecący przez otchłań błękitną
I zaostrzone, jako strzały, zmysły...
Nieznane wonie, mar dziwacznych tłumy,
Kwiaty ogniste, co w otchłaniach kwitną,
I upajał się z wrzącego kielicha,
Którego nigdy nie dotknął ustami...
Było mu czegoś błogo i boleśnie.
I stał tak niemy, chwiejący się, blady,
A noc, zgasiwszy gwiazd swoich mirjady,
Tuliła zdradnie czarnemi skrzydłami
Dwa te walczące duchy, szepcąc z cicha:
»...Jesteście sami!... Patrz! Jesteście sami!...

I w tym samotnym dotychczas namiocie
Stanął duch straszny, w płomieni koronie,
I podniósł czoło pałające żarem,
Cały w błyskawic i piorunów złocie,
I rozprzestrzenił ponad ziemią dłonie,
A ziemia znikła, jak bańka zdmuchnięta...
I w niebo wionął skrzydeł swych sztandarem,
A niebo znikło, jak karta zwinięta...
I dźwignął swoje ciało gorejące
Stłumionym ogniem, jak zgaszone słońce,
I zapełnił niem czas i przestrzeń całą
I nic prócz niego nie było na świecie,
A w tej nicości ich dwoje zostało...
I zasłonił im mdlejące źrenice,
Cały się w nagłe mieniąc błyskawice,
W serca drżącego przyśpieszone tętno,
W jakąś pieszczotę niepomną, namiętną,
W woń, konającą na zdeptanym kwiecie...
Ach! czemu w piersi, co ma być świątynią,
Żądze budują sobie tron ponury