Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 1 213.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Były, jakgdyby rany i krwi ślady,
I chmury, jako ciała rozciągnione,
I dym i oko Boga, zapalone
Gniewu pożogą, patrzało na ziemię,
Jakby szukając miejsca do pocisku...
I tak leżałem na tem bojowisku,
Sam nawpół martwy.

Z lewej, z prawej strony
Twarze poległych świeciły pod słońce
Białością śmierci okropną, zdrętwiałą...
A krew zakrzepła, jak koral czerwony,
Plamiła czoła, lub w sznurki błyszczące,
Szkaplerzem śmierci owijała ciało...
A cicho było tak w tem polu klęski,
Żem słyszał przelot jaskółek zwycięski,
Co się ponad niem ścigały z wietrzykiem...
A choć nie padło tam ni jedno słowo,
Cisza ta przecież zdawała się krzykiem
I jakąś straszną sądów bożych mową.

W powietrzu drgnęło... Przywabiony łupem,
Szumiąc skrzydłami, sęp wzniósł się wysoko
I chwilę zawisł, jak całun nad trupem...
A jego krwawe i okrągłe oko
Błysnęło w górze straszne, pałające,
Pomiędzy niebem a ziemią — jak słońce.
Spadł i hakami szponów swych wszczepiony
W rozbitą czaszkę, szarpał dziobem krzywym
Mętną źrenicę trupa, nad nieżywym
Pastwiąc się, jakby zemstą był trawiony...
I znów się cisza nad polem obniosła
Olbrzymią skargą ust, zwartych na wieki...
A czarne kawki, jak płaczki z rzemiosła,
Jęły zawodzić z suchemi powieki
I tam leciały, gdzie słońce zapada,
Wołając chórem: »biada! biada! biada!«