Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 1 155.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za żądzy swej niepokojem
I nie chcą bez walki — życia?

Ty mi się nie dziw! — Ja jestem dziecięciem
Wieku, co wyrzekł, że gdyby mu dano
Prawdę, jak gwiazdę jaśniejącą cudem,
Ot tak, gotową, zdjętą prosto z nieba,
Prawdę, krwią jego serca nie oblaną
I nie zdobytą potem ani łzami,
Onby ją rzucił, bo jemu potrzeba
Iść — i zdobywać i łamać się z trudem,
Zdumiewać światy śmiałem przedsięwzięciem,
Cofać się — padać — powstawać na nowo,
Drogi swe znaczyć krwawymi śladami,
Konać z tęsknoty, czekając na słowo,
Które ma kiedyś z ust całej ludzkości
Dać nazwę świtom przyszłości.

Ty mi się nie dziw! — Ja idę w pomroce
Zwątpień, któremi trują się dziś duchy...
Z dala gdzieś — nikły promyczek migoce,
Lecz wokoło mnie lecą huragany
Tchnień niespokojnych, które w samo słońce
Ciskają strzały swoje pałające,
Zdając się wołać: »Zdmuchnę — potem stworzę!«
Ach! od tchnień takich światełko to boże
Drży — i przygasa, jak płomyk, wydany
Bez żadnych osłon na wiatru podmuchy...
I trzeba wiele wytrwania i siły,
Żeby je w piersiach, jak w lampie z kryształu,
Zamknąć — i iść tak w łunach ideału
Aż do nieznanej mogiły.

Ty mi się nie dziw! — Ja stoję na ziemi,
Po której idą tłumami smutnemi
Ludzie, których ja braćmi mymi zowię...
Stoję — i patrzę — i płaczę nad niemi,