Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 1 086.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I całem z gniewu zadygotał ciałem...
Brzydka makówka, co nie miała liści,
Sąsiadce plotkę prawiła na migi...
A cały ogród tak pełen był szumu,
Żem już odchodził prawie od rozumu,
Jak to uciszyć, jak to uspokoić?

Sny gorączkowe zaczęły mi roić
Dziwne fantazje... To niby na łące
Widziałem czarne węże pełzające,
A ona była jaszczureczką małą...
To znowu we śnie mi się wydawało,
Że gdzieś, za światem była chatka nizka;
Obok cichego, jasnego ogniska
Dwoje chleb czarny jedliśmy z uśmiechem,
A szczęście nasze przestało być grzechem...
Aż wtem ją duchy złośliwe porwały
I uniosły precz, daleko odemnie!
Szedłem jej szukać... Boleścią zmartwiały,
Szedłem jej szukać; ale nadaremnie
Pytałem ludzi, obojętnych o nią...
Mężczyźni milczą, kobiety się płonią,
A druh mój blizki, com go miał za brata,
Rzekł mi: »Wybornie grasz rolę warjata«.

Roznamiętniony, zbolały i drżący,
Budziłem ciszę nocną westchnieniami...
Aż wtem uczułem jej oddech gorący
Przy mojej twarzy... Ach! byliśmy sami!
Przybiegła, lekka, jak senne widziadła,
Dłoń na płonącej skroni mojej kładła,
Pieściła włosy, oczy całowała,
Tuląc się do mnie, różowa i biała...
Z główką schyloną, jak ptaszę, co pije
Rosę, mówiła: »Och! jak mocno bije
Dla mnie to serce! Gdy byłeś daleki,
Tęskniłam!« — »Moja! och! moja na wieki!