Każdyśmy chcieli przez jakie bądź prawo
Dożyć godziny, która nas uzwoli.
Tęskność nam była snem i była strawą,
Na suchym chlebie szczyptą była soli.
W pracę my poszli ciężką, w pracę krwawą,
Nie rachujący doli ni niedoli,
A teraz mijał rok onej wysługi
I ptactwo jęło już porzucać ługi.
Więc niespokojność wzięła nas pożerać...
Oczy, jak błędne, lecące daleko,
Jakowychś znaków poczęły wyzierać
Za siódmą górą i za siódmą rzeką...
Ni nam tu dłużej żyć, ni tu umierać.
Patrzylim w morze stwardniałą powieką,
A ono, waląc w przepastne czeluści,
Hukiem wróżyło: puści, czy nie puści?
Lecz mnie, com tutaj przywiódł tę gromadę
I liczbę głów tych trzymałem przed Bogiem,
Gdym widział lica te, wychudłe, śniade,
Dźgało po sercu, jakgdyby ożogiem...
Tak my zrobili pospólną naradę,
By grosz, leżący na składzie załogiem[1]
Brać. Tylko Bania, co miał u sąsiada
Dług w Wólce, krzyczał: — «Nie nada! Nie nada![2]
— Z czemże to wrócim? Jak? Po żebrach dziady?
W komorne? Będziem parobkować komu?
Ja też nie gorszy swojak od gromady,
A o proszonym chlebie nie chcę domu!» —
Zaczem się srogi gwałt zrobił z tej zwady,
Właśnie, jak kiedy dwa wozy u promu
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 390.jpg
Ta strona została przepisana.