Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 359.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— «Bracie! Mój bracie! Tyś już rozgrzeszony...
Ty święty, bracie... Tyś jest...» — Nie był wstanie
Więcej z tej strasznej powiedzieć ambony.
Wtem się Zabuda porwie, w łodzi stanie,
Chwyci za wiosło, zeprze nogę w skrzynię
I łódź potężnie pchnąwszy, w śmierć swą płynie.

Wiatr przycichł. Ustał prawie dech w narodzie,
Poklękli ludzie i odkryli głowy.
Rwało się kilku, co młodszych, na łodzie,
Lecz nie dopuścił mnich o tem ni mowy.
Ów zaś, u dzioba stojący na przodzie,
Wyprostowany i cały gromowy,
— «Niech żyje Polska»! — krzyknie. To wołanie
Do dnia sądnego w uszach mi zostanie.

— «Niech żyje!» — Dajem odzew mu, co garła.
Po wynędzniałych twarzach łzy nam cieką,
Że dusza z żalu prawie w nas zamarła.
Już dalej, już go widać het, daleko...
Łódź się wysoko na fale wywarła,
I jak trumienne zaczerniała wieko,
Zaś pada, chlusta morzem przez okraje
I z pian u wręgów[1] dwu skrzydeł dostaje.

Znikła. Na pacierz może, albo mało
Co więcej. Młotem serce w żebra dźwięka...
Wtem błysk, huk, piorun. A słowo się stało!
A przenajkrwawsza Chrystusowa męka!
W ogniach się morze do nieba porwało,
Szczekła przepaści straszliwa paszczęka,
I nic. I cicho. A ów Bezimienny
Wleciał wstrzelony wprost w raj — ptak płomienny.

Lud zmartwiał, jakąś zimną zgrozą zdjęty.
Zaślepły prawie źrenice zżarzone,

  1. Wręgi — bale zagięte, żebra statku.