Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 327.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W blaskach, pod górką nieodal Chrząst orze.
Krój w rolę puszcza, zakłada uwroty.
— «Szczęść Boże!» — krzyknę. Aż tu, niby chmura,
W jasność tę wali polami Sekura.

Rów, nie rów, pędzi niepatrzący drogi,
Ręce, jak śmigi, w ruch puścił, łeb goły,
Okrutnym krokiem rozstawia te nogi,
Aż mu płótnianki zdartej furczą poły.
Dopadł, pchnął Chrząsta precz i cały srogi,
Jakże nie chwycił pługa! Jak na woły
Nie huknie: — «Wio, maluśkie!» — we świat cały —
«Wio, wołki moje!» — aż echa odgrzmiały.

— Laboga! Co to? — W imię Ojca, Syna...
Gada!? — Po grzbiecie przechodzi mnie mrowie.
Cud, czy co? Wskrzeszon? Jak ów Piotrowina,
Wskrzeszon, co leżał już w mogilnym rowie?
«Sekura!... Bracie!»... Nie słyszy, chudzina...
A niechże w księgach spisują ludowie,
Jako chłop polski z tej niemej gardzieli
Przemówił, pługa chwyciwszy grządzieli.

Lecz on łba zadrze i słów własnych słucha...
Nie wierzy, iż mu z tej długiej niemoty
Odkrzepnął język. I znowu wybucha
Niehamowanej pokrzykiem ochoty:
— «Wio, małe»! — Głos mu po tej grdycy grucha,
Jak gołębiowi... I tak, cały złoty,
W onych zarannych pyłach, skibę wali
Gdzieś w samo słońce, w świetlącej rozdali.

Jeszczem stał, iż mi nogi w ziemię wrosły
Z dziwu, na one niebywałe cudy,
A on już wracał pługa i wyniosły,
Zstępował z górki przez orne te grudy,