A czułem, jak mi na czole gniew srogi
I sroga żałość brózdami usiadła.
Namykały się z łyżkami niebogi
Baby, baczące tę srogość u jadła,
Ażem wąsiska obtarł, zagryzł chleba
I sapnął na znak, że dość i nie trzeba.
Ale mnie parło gadać. Ścisnę zęby,
Jako przy misie psuć nie lża kurażu,
Lecz serce miałem tak wzdęte po wręby,
Że nagle buchnę: — «Panie gospodarzu!
Co po próżnicy mleć we łbie otręby...
Po jakim dziatwa chrzcona kalendarzu?»
— «Po katolickim!» — rzecze. Tak ja: — «Wiera,
Co nie po polskim!» — Wtem Burniak-Kozera
Z Rochem Zatratą wpadł na ganek. — «Hej, Skwara,
Idziemy kupą w pole... Chceta z nami?»
— «A ino![1] — krzyknie ów. — Idziemy zara!»
Wnet my szeroko szurgnęli stołkami
I ciśli łyżki, choć z misy szła para
Smakowna, dysząc siwemi kłębami.
A owi: — «W rosy[2] idziemy! A zaś z rosów
W łąki! — Najrzymy wczorajszych pokosów!» —
Ruszylim. Dzieci, baby... Jeden ostał
Sekura. Nie chciał i przyległ na ławie.
Tak mu ten srogi płacz wątpia wychłostał,
Że chłop, jakby wziął baty w tej przeprawie,
Już bladł, już znowu ognia w twarzy dostał,
A choć go trzęsło, gorącość jaskrawie,
Jak z huty, z niego szła. Coś się łamało
W chłopie. Coś przez moc we świat z niego chciało.
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 316.jpg
Ta strona została przepisana.