Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 313.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sypła się czeladź, patrząca podarku,
Z domu, z ogrodu, z stodoły, z obory...
A ów: — «Witajcie! Prosimy przez progi!
Matka! A szykuj do barszczu pierogi!»

Zaczem złazilim z wozów. — «Pochwalony!»
— «Na wieki!» — Każdy gości se obiera.
Już Burniak-Rogacz i Burniak-Smolony,
Burniakom-Gradom Kasieńkę wydziera,
JUż Burniak-Fjała, już Burniaki-Wrony
Bandysów wiodą, a Burniak-Kozera
Rocha Zatratę i Kosa Marcina...
Tak nas gościła tam caluśka gmina.

Ale największa gromada ostała
U gospodarze. Ten Burniak — był — Skwara.
Człek grzeczny, w świecie bywały, bezmała
Na wójta patrzał. A zaś jego stara
Na mieszczaneczkę. Ano, Bogu chwała!
Roztasowaliśmy się godnie zara,
Zara przepili na szczęście, na zdrowie,
Wszystka drużyna i sami Skwarowie.

Pojrzę ja dokół — parada! Człek nie wie,
Gdzie splunąć. Wszędzie świeci się, jak szklanka.
Podłoga drobno heblowana w drzewie,
Szafy, komody, u okien firanka,
Zegar bijący przy kukułczym śpiewie,
Lampa, lichtarze na miejsce kaganka,
Stołki nadobnie pobijane w kwiaty,
A zaś na łóżkach — pod sufit piernaty.

Prawda, żem takiej nie widział świetlicy,
Chyba u księdza-brata. I to — kto wie...
(Bo, jak mówiłem, na Grodzkiej ulicy,
Mam brata księdzem, w samiuśkim Krakowie,
Ten mieszka w bramie, zaraz przy dzwonnicy
Na lewo, a zaś Balcerski się zowie.)