Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 040.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szmat gruntu, chatę, i tutaj na wici
Po Bogu z owem grosiwem, zaszytem
W szkaplerzach, dotarł. Jakże się nie chwyci,
Jak nie załamie rąk z srogim skowytem!
Chryste! Myślałem, że padnie tam trupem,
Tak zsiniał. Język w kół, a oczy słupem.

Ledwo my chłopa strzymali w tym pędzie,
Bo nam się topić na morzu chciał duchem.
Przycichnął patem jakoś, tylko wszędzie
Za onym marnym chodził wiatrodmuchem.
Gdzie ten z kartami, Przytuła też siędzie,
Na ręce patrzy mu, za każdym ruchem
Oczami idzie pilno i precz śledzi...
Aż raz kiedy to tak na boku siedzi,

Patrzy, a łyczek ma karty w rękawie
Insze i niemi, gdzie trzeba mu, sunie.
Zbladł chłop, jak wapno, skamieniał aż prawie.
Jakże mu potem krew w lico nie lunie!
Jakże nie skoczy, nie zaklnie plugawie,
Jakże na łyczka piorunem nie runie!
O ziem, i po nim! — «Ha, psie ty fałszywy...
Nie zajdzie słońce, dopókiś ty żywy!»

Bełkoce tamten, ściśnięty kolany,
A chłop, co pięści odejmie, to krzyczy:
— «A ty wisielcze! A katu urwany!
A ty kołtunie! A psie ty bez smyczy!
A toś ty z kłami był na świat wydany!
A niech cię zbieli trąd!» — A tamten ryczy
Ostatkiem duszy, tak chłop go nadeptał:
— «Oddaj, psi synu, co czart ci naszeptał!»