Strona:PL Lord Lister -43- Rycerze cnoty.pdf/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej chwili otwarły się drzwi i stanął w nich Marholm.
— Dzień dobry, panie inspektorze — rzekł z uśmiechem. — Cóż tu się stało? Dlaczego posyłał pan po mnie?
— I po tym wszystkimi, co się stało, ośmielacie się jeszcze mówić mi spokojnie „dzień dobry“? — zawołał Baxter. — Co wam było?
— Jestem chory — odparł Marholm.
— Chory? Ależ wy tryskacie poprostu zdrowiem. Co wam jest?
— Mam boleści.
— Boleści? A gdyby nawet tak było, czy jest to dostateczny powód, dla którego opuszczacie biuro?
— Jestem zupełnie niezdolny do służby.
— Dajże spokój. Dość tej komedii.
— Gdzież tam — odparł Pchła — nie jestem w stanie trzymać pióra w ręku.
— Wspaniały sekretarz — odparł Baxter, którego twarz rozjaśniła się nagle.
Zbliżył się do Marholma i schwycił go za guzik.
— Słuchajcie mnie — rzekł, skręcając guzik w palcach.
— Chętnie, ale proszę zostawić mój guzik w spokoju.
— Przychwyciłem was na kłamstwie.
Marholm wzruszył ramionami.
— Może mi wytłumaczycie, w jaki to stało się sposób, że dziś rano otrzymałem od was list. Twierdzicie przecie, że nie potraficie utrzymać pióra w ręku. A może ten list nie jest pisany waszą ręką? Nie będziecie chyba kłamać mi w żywe oczy.
— Oczywiście, że nie.
— Przyznajecie więc, że to wyście pisali. Możecie więc w dalszym ciągu pisać pod moje dyktando.
— Niemożliwe. Kiedy zacząłem pisać mój list czułem zaledwie lekkie zdrętwienie w końcach palców, które zapowiadało zbliżanie się ataku. Teraz natomiast bóle są tak silnie, że o pisaniu nie ma mowy.
— Przekleństwo!
Baxter chciał się rzucić na swego sekretarza, lecz powstrzymał się. Za wszelką cenę chciał nakłonić go do napisania odpowiedzi na list.
— A może jednak bóle wasze pozwolą wam na skreślenie odpowiedzi na powyższy list?
Wyciągnął w stronę Marholma list sir Erwina Harpera.
Ledwie dostrzegalny uśmiech zarysował się dokoła warg Marholma. Pochłonięty swymi myślami, Baxter nie zwrócił nań uwagi. Po przeczytaniu listu, Marholm położył go przed sobą na biurku i zdjął palto. Baxter odetchnął.
— Jeżeli istotnie źle się czujecie, mój drogi Marholmie — rzekł ojcowskim tonem — będziecie mogli zaraz po napisaniu listu wrócić do domu. Jutro będziecie mogli nadrobić czas stracony. Wiem z własnego doświadczenia, jak trudno jest pracować, gdy się człowiek źle czuje.
— Bardzo dziękuję, panie inspektorze.
Ironiczny ton Marholma uszedł uwagi Baxtera. Nie wyjmując cygara z ust, począł dyktować.
„Wielce Szanowny Panie Prezesie!
Należycie oceniam zaszczyt, jaki mi przypadł w udziale dzięki zaofiarowniu mi przez Pana wiceprezesury waszego Towarzystwa. Przyjmuję z radością to stanowisko. Pozwoli mi ono nietylko wejść w kontakt z najbardziej dostojnymi i najbardziej wartościowymi ludźmi, ale również współpracować przez podnoszenie poziomu moralności społeczeństwa, o co walczę już od szeregu lat.“
— Hmm — mruknął Marholm. —
— Co się stało? — zapytał Baxter.
— Nic, tylko kleks na moralności.
— Na Boga! Musicie bardziej uważać. Jeśli was boli ręka zatrzymajcie się przez chwilę. Ale co takiego was zmusza do śmiechu?
— Śmieję się, aby nie krzyczeć z bólu... To ten przeklęty reumatyzm.
— Piszcie więc! — rzekł surowo Baxter.
„Będę w piątek w Cecil Hotelu na bankiecie i cieszę się, że będę miał okazję poznania tam pana, panie Prezesie. Z wysokim szacunkiem
Baxter.
A teraz pisz pan adres.

Bankiet

W wielkiej sali „Cecil Hotelu“ zgromadzili się członkowie Towarzystwa dla Podnoszenia Poziomu Moralności. Wszyscy nosili na głowie białe stosowane kapelusze, na piersiach zaś białą wstęgę, na której złotymi literami wypisane było słowo: moralność.
Przewodniczył książę Norfolk. Po prawej jego stronie siedział prezes sir Erwin Harper, po lewej zaś inspektor policji Baxter.
Przewodniczący zabrał głos.
— Drodzy koledzy — rzekł. — Jestem szczęśliwy, że widzę was zgromadzonych dokoła tego stołu, gotowych jak zwykle do zbożnego dzieła. Widzicie po mojej lewej ręce inspektora policji Baxtera, którego wybraliśmy wice-prezesem.
Rozległy się oklaski. Baxter wstał i z zadowoleniem głęboko skłonł się.
Po północy, po zakończonym już bankiecie, Baxter wraz z prezesem Towarzystwa znaleźli się na ulicy. Szli pod rękę, jak gdyby znali się od szeregu lat.
— Czy pan wraca już do domu? — zapytał sir Harper inspektora.
— Przyzwyczaiłem się chodzić wcześnie spać — odparł Baxter. — Służba jest bardzo męcząca.
— Tym razem — odparł sir Harper — powinien pan uczynić wyjątek. Znam w pobliżu pewną restauracyjkę francuską, w której dają doskonałego szampana i gdzie można doskonale się zabawić. Zaprowadzę tam pana.
Droga nie trwała długo. — Skręcili w boczną uliczkę i zatrzymali się przed domem, którego fasada nie zdradzała tego, że wewnątrz mieszkańcy jego nie śpią. Przy drzwiach wejściowych ujrzeli antyczną kołatkę, którą poruszyli kilkakrotnie.
Po kiełku chwilach drzwi się otwarły i w progu stanął stary lokaj, który przywitał ich po francusku.
Weszli i do środka. Służący zamknął za nimi starannie drzwi. Goście pozostawili wierzchnie okrycie w przedpokoju, wysłanym puszystymi dywanami. Z sąsiedniego pokoju dochodziły przytłumione śmiechy kobiet, brzęk kieliszków i dźwięki cygańskiej orkiestry.
Baxter rozejrzał się dokoła ze zdziwieniem. Prezes pochwycił jego spojrzenie.
— Widzi pan — rzekł, poprawiając przed lustrem skąpe resztki włosów. — posiedzenia nasze