Strona:PL Lord Lister -04- Intryga i miłość.pdf/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
7

stawiłby nigdy po sobie: myślę o jego listach, pisanych jego ręką. Jego czarne listy przeszły już prawie do legendy. Moim zdaniem z całą łatwością uda mi się zdemaskować tak niesłychanie nieostrożnego przestępcę...
— O ile mi wiadomo — odparł Brazylijczyk z uśmiechem — osobnik ten rozwija bezkarnie swą przestępczą działalność już przeszło od roku. Wydaje mi się. mister Holliday, że przez ten czas pan lub któryś z pańskich kolegów mogliście zdążyć zaaresztować Tajemniczego Nieznajomego.
Detektyw zaśmiał się sucho:
— Pan ma najzupełniejszą rację. Ale trudno jest niesłychanie przeniknąć do domostw parów angielskich. Jest rzeczą charakterystyczną, że człowiek ten wybiera zawsze przyjęcia, bale lub polowania za tło swych występków.
— Ale tym razem pańskie życzenia się spełniły — rzekł markiz di San Balbo — Nasz przemiły gospodarz, lord Clifford celem zachowania pewnych ostrożności, zaprosił pana do siebie... Mam nadzieję, że jeśli złodziej się pojawi zrobi nam pan przyjemność zaaresztowania go w naszej obecności.
Brazylijczyk zamilkł na chwilę, wreszcie z głośnym śmiechem dodał:
— Jak panu prawdopodobnie wiadomo, ów dziwny osobnik zapowiedział nam swoje przybycie za pośrednictwem duchów. Miałem zaszczyt wczoraj dać małe przedstawienie spirytystyczne, w czasie którego karzełek Jimm Gocky zapowiedział nam na noc dozisiejszą przybycie owego wirtuoza złodziejskiego.
— Jeśli chodzi o mnie, — odparł detektyw — nie wierzę ani słowa w te blagi. Przypomniał sobie jednak, że autor tych blag stał przed nim. Dorzucił więc wyjaśniającym tonem:
— To znaczy tyle, że wedle mnie chodziło tu przede wszystkim o udaną rozrywkę towarzyską.
— Istotnie — przyznał markiz.
Rozmawiając i spacerując jednocześnie doszli do biblioteki, oddzielonej od wielkiej sali ciężką portierą. Markiz przeprosił detektywa i niespostrzeżony przez nikogo wszedł do biblioteki.
Markiz wiedział, że biblioteka posiada drzwi, prowadzące na korytarz, łączący się z wyższym piętrem. Z kocią zręcznością tłumiąc odgłos kroków, markiz prześlizgnął się aż do pokoju zajmowanego przez miss Florence Goar. Wczoraj dowiedział się wielu rzeczy o ohydnym postępowaniu starego pułkownika. Postanowił za wszelką cenę unieszkodliwić tego satyra i wyswobodić biedną dziewczynę z jego rąk.
Z początku nic nie słyszał. Po chwili jednak posłyszał odgłos westchnienia i jęków dziewczyny, którym odpowiadał pełen gróźb głos starego pułkownika. Nagle wewnątrz rozległ się okrzyk strachu. Markiz gwałtownie otworzył drzwi i wszedł do pokoju: Pułkownik ze zranioną rękę stał przy stole. Miss Florence blada i z włosami w nieładzie, z oczyma pełnymi strachu opierała się plecami o szafę. Tylko dwa kroki dzieliły ją od jej rzekomego opiekuna.
— Czego pan tu chce? — spytał pułkownik ostro.
— Proszę mi wybaczyć. Usłyszałem krzyk kodiec i sądziłem, że mogę być w czymkolwiek pomocny.
— Nikt nie potrebuje tu pańskiej pomocy i pańska obecność wydaje mi się całkiem zbyteczna — rzekł unosząc się pułkownik. — Nie rozumiem zresztą, jak miał pan czelność wejść bez pukania do cudzego pokoju?
W tej chwili markiz ujrzał na ziemi u stóp młodej dziewczyny sztylet o hebanowej rączce. Zrozumiał scenę jaka się tu odegrała. Pułkownik ponowił prawdopodobnie swe bezwstydne propozycje wobec odmowy, postanowił opór jej złamać siłą. Dziewczyna, doprowadzona do ostateczności, zrobiła użytek z broni, którą stale nosiła przy sobie. Stąd rana na ręce pułkownika. Wzruszenie i strach dziewczyny, jej obronna pozycja, tłumaczyły resztę.
Markiz, opanowany i wytworny, zamienił z miss Florence porozumiewawcze spojrzenie i rzekł:
— Wszyscy zebrali się już na dole i dopytują się o pana pułkownika. Zechce pan przyjąć ode mnie dobrą radę i nie wzbudzać podejrzeń swoją zbyt długą nieobecnością.
Pułkownik miał zamiar odpowiedzieć, lecz spokojna twarz i ostre spojrzenie czarnych oczu markiza obezwładniły zupełnie dawnego żołnierza.
— Mój wuj i ja prosimy, aby zechciał nam pan wybaczyć naszą nieobecność — rzekła miss Florence — Za chwilę zejdziemy.
Gdy w dziesięć minut później markiz rozmawiał spokojnie z panem domu, do sali weszła miss Florence z pułkownikiem Goar, na którego ręce widniał szeroki plaster. Uśmiechnł się do siebie. W duszy pełen był podziwu dla ukochanej istoty, która z bronią w ręce potrafiła walczyć o swój honor. Część towarzystwa przeniosła się po skończonym posiłku do palarni. Pułkownik Goar, został i argusowym okiem wodził za swą bratanicą. Markiz nie mógł znalezć okazji, aby zbliżyć się do dziewczyny. Wśród towarzystwa, które pozostało w hallu, rej wodził detektyw James Holliday, opowiadający damom niestworzone historie, w których występował stale w roli bohatera i zbawcy. Rudge Fitzgerald usiłował od czasu do czasu uszczypliwym słówkiem poskromić samochwalstwo detektywa, lecz ten nie dawał się zbić z tropu. Markiz usiadł w fotelu i z roztargnieniem przeglądał album z widokami Szkocji, gdy nagle usłyszał wymówione tuż obok niego jego imię.
— Raulu — był to głos pani Morton — jak długo każesz mi to znosić? Nic mnie nie powstrzyma, rzucę chętnie swe stanowisko z takim trudem osiągnięte. Nie chcę nic. Wystarczy, abym tylko miała ciebie. Musisz mi wreszcie dać odpowiedz, albo...
Nie skończyła groźby. Gwałtowne wzuruszenie nie pozwoliło jej mówić dalej.
— Czego pani chce? — odparł markiz nie odrywając oczu od widoków Szkocji.
Mała brunetka, pochyliwszy się nad ilustracjami drżała silnie. W pewnej chwili ogarnęło go coś w rodzaju litości. Opanował się jednak, rzuciwszy okiem w drugi koniec sali, gdzie siedziały obok siebie Florence Goar i Lilith Clifford, obie piękne w swych wieczorowych toaletach. Z zimnym uśmiechem na nieruchomej twarzy wyszeptał:
— Proszę czynić, co się pani podoba. Życzę tylko, aby znalazła pani naiwnych, którzy uwierzą w pani bajeczki i plotki.
Wstał i skłoniwszy się zimno siedzącej kobiecie, skierował się prosto do dziewcząt.
Około godziny dziesiątej pułkownik Goar dał pierwszy hasło do rozejścia się. Miss Florence na surowy wzrok stryja z niechęcią zabierała się do wyjścia. Odchodząc, musiała przejść obok markiza, który zdążył szepnąć jej przejmującym głosem:
— Proszę się nie obawiać. Ja czuwam.
Część towarzystwa poszła za ich przykładem. Pozostali zaś, między którymi znalazł się i markiz di