Strona:PL Linde - Słownik języka polskiego 1855 vol 1.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tych podróżach zaprzyjaźniłem się z biegłym literatury ojczystej badaczem X. Juszyńskim, przez którego nie jedno rzadkie dzieło Polskie poznałem; z Janem Mieroszewskim, którego objas’nienia górnicze z rękopismu jego cytuję; z rodzonym jego bratem Hiacyntem Mieroszewskim, któremu wypisy z ważnego rękopismu Andrzeja della Aqua o dziełach, tudzież z aktów sądowych wiejskich winien jestem.
Tak w ogólnych wyrazach skreślił autor pierwsze swoje stosunki z Ossolińskim, zlekka tylko o zasługach swoich około pomnożenia biblioteki jego napomykając. Zasługi te są istotnie wielkie. Nie jedna rzadkość należąca dziś do pierwszych ozdób biblioteki Zakładowej, winna jest byt swój jedynie znawstwu i gorliwości Lindego, który ją wynaleźć, ocenić i dla użytku powszechnego pozyskać umiał.
Wynachodził on tak zwane białe kruki tam, gdzie ich nawet Juszyńskiemu z Czackim wynaleźć nie powiodło się. Wartoby było jak najdokładniej poznać te jego trudy; wszakże nie ze wszystkiem jesteśmy w stanie temu zadość uczynić.
Miedzy papierami które, jak się domyślać można, ze stolików niegdyś i komod ociemniałego już Ossolińskiego zgartywano, zachowało się kilka ćwiartek na prostym, krajowym papierze dorywczo zapisanych. Próby atramentu i pióra różnej ręki po brzegach, i rachunki domowe to ołówkiem, to czernidłem po wyblakłem już piśmie dawniejszem w rozmaitych kierunkach pokreślone wskazują, że przechodziły przez ręce osób, którym były zupełnie obojętne, i do użytku powszedniego służyły. Przecież dawniej budziły one niemałe zajęcie. Gęste bowiem, a pismu spółczesne, to kawą, to rozmaitemi przysmaczkami poplamienia każą wnosić, że myśl lubowała sobie w ich treści i niejednokrotnie rozkoszowała w niej wtedy, kiedy ciało w wytchnieniu i przekąskach pokrzepiania swego szukało. Są to listy własnoręczne Lindego, pisane do Ossolińskiego z tych oto podróży, o których tu napomknął. Nie wielki oddziela nas przeciąg czasu od ostatnich lat wieku zeszłego, wiele jednakże zmieniło się w nim pod względem wyobrażeń. Dziś niema prawie klasztoru w całej Polsce, w którymby nieznalazł się jeden przynajmniej a często i więcej światłych księży, co nietylko swoje ale i sąsiednie biblioteki przepatrzywszy, spisują bądź sami dzieła użyteczne dla kraju, bądź też wiadomość o ważniejszych, pisanych lub drukowanych pomnikach do użytku publicznego podają. Każdy niemal posiadacz zbioru ksiąg jest dziś znawcą lub nawet bibliografem. Nie tak było po klasztornych lub domowych bibliotekach przed laty piędziesięcią i więcej. Właściciele ich częstokroć nie pamiętali, gdzie były umieszczczone. Pyłem kilkowiekowym okurzono księgi nie nęciły do siebie nikogo ze swoich, a lenistwo lub obawa zawstydzenia zasłaniały je jak tarczą siedmioskórna najrozmaitszemi pozorami przed ciekawem okiem obcych natrętów. Bibliografowie wiec i bibliofile wieku zeszłego znaleźli się pod tym względem w osobliwszem położeniu. Z jednej strony instynkt jakiś przemawiał silnie do ich duszy, że czas już ostatni, aby ratować te szczątki naukowej przeszłości naszej od zagłady, i wydobywać na jaw wszelką naukę, jaka się w nich ukrywała; z drugiej strony nie chciano zgoła rozumieć tej potrzeby, i na niezaprzeczalnem prawie własności polegając, stawiano częstokroć opór nieprzełamany wszelkim tego rodzaju poszukiwaniom. To dało przeciwnikom pochop do podniesienia zasady, na którą trudno dziś zgodzić się, że cel uświęca środki, a która, ile się zdaje, była powszechnem przekonaniem bibliografów i bibliofilów wieku zeszłego.
Nadużycia tego rodzaju wiążą się poniekąd z najzasłużeńszemi z owej epoki imionami. Wiadomo co, w tym względzie rozpowiadają o czcigodnym Tadeuszu Czackim. Rewersy jego, już tylko jako autografy, figurują dziś po niektórych z naszych klasztorów, ulżywając miłem wspomnieniem straty