Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kwiaty, które przedtem podniecały go jak usta kochanki, przemieniły mu się w garść barwnych śmieci; w zadumanych cichych drzewach widział tylko plątaninę koślawych sęków; zieleń traw przesianych słońcem raziła go jednostajnością. Czuł za to nieprzepartą chęć unurzania się w błocie coprędzej.
Jakoż znalazł sporą kałużę i skoczył w nią bez namysłu. Zaledwie się pogrążył, aliści drgnął z wielkiej radości, bo oto zatrzepotała się w nim dusza kochanki, dobra i litosna. Zaraz też inaczej spojrzał na otaczające go błoto. »Biedne — myślał — wszyscy stronią od niego, z wyjątkiem prosiąt, niech więc ma w swoich objęciach przynajmniej jednę ludzką istotę — mnie. Co to za rozkosz topić swoją białą czystość w takiem czarnem, biednem, lepkiem błocie!«...
Tak myśląc, tonął coraz bardziej, że tylko mu włosów trochę było widać. Później i te znikły. Na powierzchnię kałuży z trudem wygramolił się bąbel, pękł i skończyło się.
A tymczasem, gdy się to dzieje, porzuconej kochance zaczęło się dłużyć i mówiła: »O, czemuś mnie opuścił? Porzuciłeś swoją kochaneczkę, ty niedobry... Jestem taka sama, sama... Gniewam się na ciebie«...
Usłyszał to Czarownik i mówi:
— Czemu płaczesz, dobra Dziewczyno?