Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jutro mamy bal na biednych u baronowej de Filantrop. Przyjedź. A propos, jak zdrowie męża?
Klarcia rozdarła jednę rękawiczkę przez pół, u drugiej urwała palec serdeczny i poszła do domu. W drodze spotkała córkę stróża. Była to zawsze ta sama ordynarna dziewczyna, choć już miała buciki a nawet męża.
— I kochacie się? — zagadnęła Klarcia.
— Pytanie! — odpowiedziała ordynarna istota i mrugnęła jedną powieką, co u pospolitaków oznacza figlarność.
Klarcia westchnęła i wróciła do domu. Otworzyła okno w swym buduarze, usiadła na pięknym fotelu w złocisty deseń, i zamyśliła się.
Czas był wiosenny. Drzewa owocowe na gwałt pączkowały. Bukiety bzu na stole pachniały. Na gałązce jaśminu, tuż przy oknie, śpiewał słowik. Śpiewał o tem, że fijołki powychylały się z traw, że noc majowa, taka ciepła i cicha, że tak rozkosznie zbudzić się rano... Śpiewał, że układa nokturn dla swej samiczki.
Niezaprzeczenie był to piękny śpiew. Klarcia słusłuchała i słuchała. Chciałaby ucałować i te fijołki, co mówią, że już wiosna, i tego słowika, co tak śpiewa... Ale słowik, jak na złość, wyfrunął z jaśminu i poleciał budować gniazdo w krzewinie młodych świerczków. Wtedy Klarcia załamała ręce i powiedziała: