Strona:PL Lech-Czech-Rus (Zygmunt Miłkowski, 1878).djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiała zgryzota sumienia. Ten książę zamordowany, bardziéj zaś jeszcze ta samobójczyni przerażali go. W myśli mu utkwiło, że mógłby był temu przeszkodzić.
Po obiedzie, pani i dwaj panowie przenieśli się na terassę, z któréj mieli widok na park, na jezioro, na amfiteatr gór. Wieczór nadchodził przecudny. Słońce za horyzont już zapadło; z poza grzebienia szczytów juraskich wychylał się powoli księżyc w pełni, podnosił się i coraz to szerzéj rozjaśniał okolicę, aż rozlał na nią w końcu potoki srebrnego światła, walczącego z fantastycznemi cieniami. W powietrzu rozeszła się woń subtelna, rozległy się szmery tajemnicze, łechcące ucho i nie przeszkadzające mu słyszeć, przerywających od czasu do czasu ciszę, to turkotu pojazdu, to gwizdu lokomotywy, to znów bicia zegarów.
Księżna opowiadała o zaletach nieboszczyka. Słuchaczem jéj był Lacki, co się bowiem bohatera naszego tyczy, ten znajdował się w stanie rozstroju, niedozwalającego mu ani słyszeć, ani widzieć, ani w rozmowie udziału brać. Nie zauważył więc tego, że się artysta oddalił, pozostawiając go z księżną sam na sam.
— Co za noc!.. — rzekła ta ostatnia.
Słuch Lecha musnął dźwięk głosu, lecz nie schwycił wyrazów.
— Co za noc prześliczna!.. — powtórzyła po chwili.
Powtórzenie nie sprawiło effektu innego, jak odezwanie się powszednie.
Księżna oblała go z dołu do góry uważném spojrzeniem, zatrzymując wzrok swój dłużéj nieco na obliczu jego. Domyśliła się snadź stanu rozstroju, w jaki wpadł i, wyczekawszy chwilę, przemówiła w sposób wołający:
— Panie Białoorłowicz!..
— A!.. — ocknął się.