Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bowiem gwałtowna chęć zerwania pęt w jakikolwiek sposób.
— Cicho! — wykrzyknęła Ludka zatykając sobie uszy. — Mojem przeznaczeniem jest panieńska skromność, i muszę się doń stosować. Przyszłam tu prawić morały, nie zaś słuchać takich rzeczy, że skaczę do góry, gdy o nich pomyślę.
— Wiedziałem, że Małgosia zalałaby się łzami na taką propozycję, alem sądził, że ty masz więcej rozumu, — odezwał się Artur przekonywająco.
— Milcz, niegodziwy chłopcze! Usiądź i rozważaj swoje grzechy, a mnie do nowych nie zmuszaj. Czy wyrzekniesz się podróży, jeżeli nakłonię dziadka, żeby cię przeprosił? — spytała z powagą.
— Dobrze, ale nie zrobisz tego, — odrzekł Artur, który pragnął wprawdzie „zakończyć sprawę“, ale czuł, że jego obrażona godność musi pierwej zagoić swą ranę.
— Kiedym sobie umiała poradzić z młodym, to potrafię i ze starym, — mruknęła Ludka, gdy odeszła, zostawiając Artura pochylonego nad mapą kolei żelaznych, z głową wspartą na rękach.
— Proszę wejść, — odezwał się pan Laurence jeszcze chrapliwiej jak zwykle, gdy zapukała do drzwi.
— To tylko ja, — przyszłam oddać książkę, — rzekła wchodząc nieśmiało.
— Czy chcesz inną? — spytał stary gentleman, widocznie zgryziony i rozgniewany, chociaż starał się to pokryć.
— I owszem, jeśli łaska. Tak mi się spodobał stary Sam, że spróbuję przeczytać drugi tom, — odrzekła w nadziei, że go ułagodzi, żądając drugiej dozy „Johnsona Boswell“, ponieważ jej zalecił to ożywione dzieło.