Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pojadę natychmiast, ale może już być zapóźno! Ach, dzieci! dzieci! dopomóżcie mi to znieść!
Przez kilka minut było słychać w pokoju tylko szlochanie, przerywane słowa pociechy, tkliwe obietnice pomocy i szepty nadziei, zamierające we łzach. Biedna Anna przyszła do siebie najpierwsza i bezwiednym rozumem dała wszystkim dobry przykład, bo według niej praca jest lekarstwem na wszelkie zmartwienia.
— Niechaj Bóg ma w swojej opiece biedaka! nie będę tracić czasu na łzy, tylko przygotuję rzeczy pani do drogi, — rzekła serdecznie, obcierając twarz fartuchem; wstrząsnęła mocno panią March swą twardą ręką i poszła pracować co najmniej za trzy kobiety.
— Anna ma słuszność, niema czasu na łzy. Uspokójcie się, dziewczęta, i dajcie mi zebrać myśli.
Biedaczki usiłowały być spokojniejsze, podczas gdy matka siedząc blada, lecz spokojna, odsuwała smutek, żeby zebrać myśli i ułożyć plan dla dzieci.
— Gdzie Artur? — zapytała po chwili, zastanowiwszy się co ma zrobić.
— Jestem tu, pani; o pozwól mi się czem przysłużyć! — zawołał przybiegając z sąsiedniego pokoju, gdzie się usunął, czując, że ich pierwsze zmartwienie jest zbyt święte, aby nawet jego przyjazne oczy mogły na nie patrzeć.
— Wyślij telegram, że jadę niezwłocznie; najpierwszy pociąg wychodzi jutro rano, więc się tym wybiorę.
— Co więcej? konie są gotowe, mogę zatem pojechać wszędzie i uczynić wszystko! — rzekł z taką miną, jakgdyby chciał lecieć na koniec świata.
— Oddaj kartkę ciotce March. Ludko, podaj mi pióro i atrament.