Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   110   —


czterdziestoletni przeciąg czasu czuwania nad sobą i modlenia się wydawał się bardzo długim.
— Mamo, czy ty z gniewu zaciskasz czasem tak mocno usta i wychodzisz z pokoju, gdy ciotka March gdera, albo cię ludzie drażnią? — zapytała Ludka, czując, że ta rozmowa jeszcze więcej ją zbliża i przywiązuje do matki.
— Tak, nauczyłam się hamować porywcze słowa, a gdy czuję, że się wymkną mimowoli, odchodzę na chwilę i łaję się, żem taka słaba i zła, — rzekła pani March z westchnieniem, i uśmiechając się porządkowała roztargane włosy Ludki.
— Jakim sposobem nauczyłaś się milczeć, mamo? Najwięcej mi na tem zależy, bo zanim się spostrzegę, już mi się wyrwie ostre słowo, a im więcej mówię, tem się gorsza robię; tak dalece, że sprawia mi to przyjemność, gdy obrażam ludzi, wygaduję straszne rzeczy. Powiedz mi, jak sobie radzisz, mamo droga?
— Moja droga matka dopomagała mi w tem zazwyczaj.
Tak samo, jak ty nam, — przerwała Ludka całując ją z wdzięcznością.
— Ale ją straciłam, będąc niewiele starszą od ciebie, i przez kilka lat musiałam walczyć sama, bo duma nie pozwalała spowiadać się komuś innemu z moich słabości. Ciężkie czasy przebyłam, moja Ludko, i wylałam dużo gorzkich łez nad swoją niemocą, nie widząc postępu mimo usiłowań. Potem zjawił się twój ojciec, i tak byłam szczęśliwa, że mi łatwo było być dobrą; ale gdym miała cztery córeczki wkoło siebie, dawne pokusy wróciły, bo nie jestem cierpliwa z natury i bardzo się dręczyłam, gdy brakło czegoś moim dzieciom.
— Biedna matko! któż ci wtenczas był pomocą?