Strona:PL L.M.Alcott - Małe kobietki.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   109   —


wad, — rzekła pani March, obejmując zaczerwienioną twarzyczkę, i ucałowała tak tkliwie zroszony policzek, że się Ludka jeszcze serdeczniej rozpłakała.
— Ty nie wiesz, mamo, nie możesz się nawet domyślać, jak mi z tem źle. Gdy wpadnę w szał, zdaje mi się, że mogłabym się wszystkiego dopuścić. Robię się tak dzika, że z radością zadawałabym największe przykrości. Mam obawę, że jakim strasznym czynem zatruję sobie życie, i wszyscy mnie nienawidzieć będą. Ach! matko! dopomóż mi!
— Dopomogę, dziecko moje, dopomogę. Nie płacz tak gorzko, ale zapamiętaj dzisiejszy dzień i z całej duszy postanów, że się już nie powtórzy. Ludko droga, wszyscy miewamy pokusy, i daleko większe niż twoje. Czasem całe życie schodzi na ich pokonywaniu. Myślisz, że twój temperament jest najgorszy w świecie, a tymczasem mój był taki sam.
— Twój, matko? Jakto, wszakże ty się nigdy nie gniewasz! — Przez chwilę zapomniała Ludka z zadziwienia o dręczącem ją sumieniu.
— Przez czterdzieści lat starałam się go wyleczyć, ale tylko nieco poskromić zdołałam. Niema dnia, żeby mię nie ogarniał gniew, lecz nauczyłam się nie okazywać go, i mam nadzieję, że kiedyś zupełnie go wykorzenię, chociażby mię to miało kosztować drugie czterdzieści lat.
Cierpliwy i pokorny wyraz twarzy, którą tak bardzo kochała, był lepszą lekcją dla Ludki, niż najrozumniejsze kazanie, najostrzejsze wymówki. Odrazu ją pocieszyło współczucie, zaufanie i świadomość, że matka ma takie same wady i stara się z nich poprawić. Cierpliwszą się stała na swe ułomności, i wzmocniła w sobie chęć wyleczenia się z nich, chociaż piętnastoletniej dziewczynie,