Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stój! powtórzył gospodarz — cicho... We dworze dzieje się coś, czego nie rozumiem, nasi ludzie pozwolili sobie... ale — zjedzą... pieczonego... trzeba ich pochwytać na uczynku... Panowie bracia — wysiadamy...
Bolesne westchnienia wyrwały się z piersi, ale ze Zbisiem nie było sposobu, jak sobie co powiedział — stać się musiało...
Zakomenderował ludziom, aby nie poruszając się z miejsca pozostali gdzie ich wstrzymał — wyłamał na wszelki wypadek kij z płotu i syknąwszy na towarzyszów, znajomą sobie dróżyną po za psiarnią począł ich prowadzić tak, aby nie z przodu od ganku, ale od ogrodu dwór opasać mogli. Milczeli wszyscy... sapali otylsi... droga była po deszczu i śliska i nie bardzo bezpieczna, dzikie agresty i bzy utrudniały ją miejscami.
W miarę jak się zbliżano ku dworowi, śmiechy i hałas wychodzące zeń przez parę okien otwartych... dawały znać, że tam w istocie działo się jakieś licho niezrozumiałe... Zbisław z gniewu wczesnego wargi sobie do krwi kąsał... Główne światło wychodziło z izby jadalnej obszernej, od której dwa okna ku ogrodowi zwrócone, były na pół otwarte... Do nich z ostróżnością wielką zbliżył się Zbisław i jego towarzysze... Widok był za-