Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamierzono. Moszek z jarmułką w ręku u drzwi powozu coś kłaniając się rozpowiadał. Zbisław i Żubr powoli podkradli się pod wrota.
— Proszę Jaśnie Księżnej... izba jedna była gościnna, ta zajęta... mieliśmy wielkie nieszczęście... tej nocy złodzieje czy rozbójniki zakradli się do nas i panów nocujących tu i nas na tysiąców obrabowali. Te panowie siedzą bez butów u mnie.
— No, to jechać dalej — ozwał się głos z powozu.
— Ale dokądże, proszę W. Ks. Mości, odparł grubym głosem służący, otyły, poważny mężczyzna, stojący z drugiej strony drzwiczek — dalej las... o dwie mile dopiero wieś, noc... konie pomęczone w śmierć, jeden kulej.....
— A jakże ja tu nocować mogę! bolejąco ozwał się głos z powozu.
— Dalipan, Jasiu — szepnął Zbisław do Żubn, to moja księżna.
— Jaka, twoja!
— Dobrodziejka i protektorka od młodości... ta której winienem całe moje wykształcenie! Szaławiła się uśmiechnął — Cóż bo, nie domyślasz się to przecie Księżna Podkanclerzyna...