Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale oba potym poszli na ławę, bo się pochorowali. A już i beczka dogorywała... Ujął ją tedy siłacz Żubr na ramię i podczaszował, nalewając szklenice choć z lagrem... a śpiewali, aż się karczmisko trzęsło.
Na raz zatętniało, poznał Zbisław po brzęku uprzęży skarbniczek p. Bożeńskiego, więc choć zły był omen, że powracał sam, wybiegł na próg. Stary już tu stał zmęczony i blady... Podano mu naprzód wina i wszyscy go obstąpili, pytając — Co? jak?...
— Już lepiej nie badajcie mnie, rzekł, dobrego nic nie przywiózłem... Gorzej jest, niżem się spodziewał...
— A cóż? a co? nie chcą mnie? zaśpiewał Zbisław.
— Matka z córką nie wysiadając w Żmurkach, jeno konie przeprzęgły i poleciały na całą noc do Lublina do klasztoru, do Brygitek... Znać się gwałtu jakiego ulękły, bom ino ślad zastał, że na chwilę do domu wpadły i ruszyły...
Zbisławowi krew uderzyła do głowy..... uśmiechnął się.
— Ma pani matka rozum — odezwał się, bo bym Żmurki wziął choćby szturmem, a z klasztorem... no!