Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gniewając się sama na siebie ale nic wymyśleć nie mogąc. Wieczór i ranek tak zszedł i noc i ranek następny. Około południa zapukano do drzwi, wszedł Zbisław. Spojrzał naprzód na stół żeby się przekonać zapewne co się z listem stało... poszukał go oczyma i odgadł podartym w kominie, a potym grzecznie i spokojnie zapytał. — Czyby pani niechciała przyjść na obiad?
— Nie będziemy sami — dodał, jest ksiądz kapucyn z Lewartowa... bardzo wesoły staruszeczek... przecieżby się pani rozerwała... a potym można wrócić do siebie... gdy się pani podoba...
Domcia zawahała się, nie chciała aby ją ludzie widzieli z mężem razem, więc niby zgadzającą się ze swym położeniem, ale z drugiej strony, był to jedyny sposób... w rozmowie przypadkowej, niby od fantazyi dziecinnej zmienić pierwsze postanowienie i oświadczyć że pojedzie do księżnej.
Chwyciła się więc tego środka i zwracając do Zbisława, rzekła z minką pogardliwą...
— Ksiądz Anioł mój stary znajomy... chcę go widzieć...
— Niechże pani przychodzi, będziemy na nią czekali.