Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słyszysz! rozgniewana krzyknęła panna..... a ty...
— At! żarty! rzekł spokojnie Koniuszy nie zważając na fochy. — Mości panowie — dodał głośniej nalewając wina do szklanki — mam propozycyą do zrobienia... Wino dobre, my tu panowie, napijmy się za zdrowie na tamtym świecie — nieboszczyka pana Zbisława... niech go djabli za uszy dobrze trzymają, aby do nas więcej nie wrócił.
Śmiechem przyjęto ten toast... a przytomni nie dla konceptu, ale dla wina pochwycili za szklanki.
Można sobie wyobrazić jak przyjemnie z za okna słuchać było gospodarzowi tych mów pogrzebowych. Nie rozumiał on dobrze powodu, z jakiego go tu już za nieboszczyka miano, ale gniew i oburzenie miotały nim... Hamował się tylko ażeby jeszcze coś posłyszeć więcej, a kij ściskał w ręku, nastawiając ucha, jak gdyby się chciał zapewnić, że będzie miał czym po karkach pojechać.
Panna Karolina stała jakoś zamyślona...
— A co? panienko? ozwał się rozochocony Koniuszy, już jeśli kto to panna byś powinna po nim nosić żałobę.. hej! hej!
Karolka ruszyła ramionami.