Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że ja się gadania i czernideł boję. Ja o to nie dbam! niech ludzie sobie mówią co chcą.
— No — no — a ja powiadam, że na zgodzie i my i wy lepiej wyjdziecie... Chcecie wszystko zagarnąć i posprzątać, nim przyjadą krewni. Ja się zgadzam na to, ale żebyście wy sami mieli korzystać... nie pozwolę. Juściż mnie od tego nieboszczyka łotra... świeć mu lucyper smołą nad jego duszą — coś się należy.
— Tak to gadasz teraz, a lizałeś mu się póki żył? mruknęła panna Karolina.
— A kto się nie lizał? hę? z nim nie było żartu... jakby się jemu nie lizał, toby był dostał tak... że nie rychło by się wylizał potym z tego. To był zbój...
— Et! et! dalibyście znowu pokój, jeszcze trup nie zastygł może, a tak wymyślacie — przerwał inny. — Był popędliwy ale serce miał, a żeby nie te juchy przyjaciele co go otaczali, jeździli, popychali do wszystkich ekscessów. Tych to by bez sądu na gałąź!
— Jedli, pili, obdzierali i bałamucili..... dodała Karolina — już to, to prawda.
— E! e! cienkim głosikiem ozwał się młokosik... niby to on potrzebował, żeby mu bębenka podbijano? Albo to mu kto zrównał