Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbóż zakołysały się łany kmiece, a tyle nowych strzech złotem spojrzało, a na każdej z nich bocian gniazdo swe uwił!... Uczuciem radości napełniło się serce Mściwoja. Usiadł przy balustradzie i wpatrzył się w ten obraz sielskiej ciszy i dobrobytu. Ach! nie wiedział, jak groźnem było jego ukazanie się dla tych, co w tej chwili spojrzeli na gmach zamkowy...
— Patrzy! patrzy! — pobiegł szept przerażenia.
Oczy Mściwoja świeciły, jak próchno, oczy straszne, utkwione w wieś szczęśliwą.
Błysnął płomień... zerwał się wichr — i pożar buchnął...
Nazajutrz już tylko zgliszcza i nagie kominy świeciły; z drzew wiśniowych opadł śnieg kwiatów, huragan piaskiem zasypał łany pszenne.
— Skąd ta klęska? — pytał Grzegorza Mściwój przerażony.
Stary sługa nie miał odwagi powiedzieć: to twoje oczy sprowadzają klęski i nieszczęścia. Kochał Mściwoja, jak dziecko własne.
Pewnej zimy, podczas zawiei śnieżnej, dało się słyszeć gwałtowne do wrót kołatanie. Ktoś zbłąkał się i szukał przytułku.
— Otwórz bramy! — krzyknął Mściwój. — Niech wreszcie choć raz zblizka ujrzę twarz ludzką!
Grzegorz zawahał się, ale rozkaz był stanowczy.
Z dalekich stron jechał pan możny z córką prześliczną na święta do krewnych. Zaskoczyła ich zawieja. Z okrzykiem radości, z otwartemi rękoma przyjął Mściwój gości przygodnych. Bawili dni kilka, hojnie podejmowani przez pana zamku. Po tygodniu gościny, gdy wszyscy do snu się ułożyli, Mściwój zawołał do siebie Grzegorza i, drżący od wzruszenia, rękę na ramię jego kładąc, rzekł wesoło:
— Grzegorzu!... minął czas utrapienia. Pokochałem córkę gościa mojego i pozyskałem jej wzajemność. Ciesz się, jak ja