Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/181

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Lecz nie sądzono jej dzisiaj było spokoju zaznać, ukołysać wrażeń.
    Na gałęzi lipowej dostrzegła kruka.
    Duży, czarny, posępny ptak!
    Błysnął szklistemi oczyma i tym błyskiem oczu swoich zatrzymał Wiosenkę.
    Spojrzała...
    Okrwawiony miał dziób.
    Kruk nie spuszczał jarzących swych oczu z królewny.
    — Nie było tu ciebie — rzekła dziewczyna. — Widziałam, jak przyleciałeś, na tej usiadłeś gałązce i zatrzymałeś mnie spojrzeniem swojem. Skąd tutaj przybyłeś, kruku? Dlaczego krew widzę na tobie?
    A kruk zakrakał:

    Nie zblizka lecę, nie zblizka,
    Nie z krain, gdzie pachną kwiaty:
    Ja wracam z pobojowiska,
    Gdzie śmierć wygrzmiały armaty;
    Gdzie leżą trupów tysiące
    I rzężą piersi wpół żywe,
    Dymami osnute słońce
    Patrzy na pole straszliwe.
    Tam pieśń nie dzwoni, nie kwieci
    Ogrodów welon żałoby:
    Krzyk słyszysz matek, płacz dzieci,
    Na groby kładą się groby!
    Krwi wonnej ciepłe opary
    Osnuły to pole chwały,
    Wiatr gwiżdże w krwawe sztandary,
    Biją tryumfu wystrzały.
    Na żer tam, na żer pognałem
    Z mych braci czarną gromadą;
    Żywem karmiłem się ciałem,
    Tym dziobem kłułem twarz bladą!