Strona:PL Karol May - Winnetou w Afryce.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stanowczo jedyna. Wypocznij pan u mnie. Jutro pojedzie pan i, jeśli nic nie masz przeciwko temu, dotrzymam panu towarzystwa.
„Nazajutrz rano wyruszyliśmy. Towarzyszył nam również syn Ackermanna. Jechaliśmy długo przez lasy iglaste. Należały do niego i mogły dostarczyć tartakowi niewyczerpanej ilości drzewa. Następnie jechaliśmy przez gołe wzgórza, które się naraz rozstąpiły, biegnąc dokoła obszernej niziny o beznadziejnym pejzażu. Przed nami ciągnęło się bagno — nic więcej, prócz bagna. U brzegu widać było jeszcze nieco krzewów. Później szło sitowie, następnie mech, zielonkawo-bronzowy błotny mech, sterczący między blademi kałużami. Żadna inna roślinność nie mogła się tutaj utrzymać; wszelkie życie zwierzęce wywędrowało do innych okolic.
— Masz pan! — rzekł starszy Ackermann. — Ten widok jest tak beznadziejny, ze ilekroć tu zajrzę, cofam się czem prędzej zpowrotem.
— A więc nie zachodził pan głębiej?
— Nie.
— A jednak chętnie sprawdzę, czy tam nie jest inaczej.
— Naturalnie, że nieinaczej! Widać to z pierwszego rzutu oka.
— Być może. Ale muszę objechać dookoła swoją posiadłość. Jeśli obejrzę ją ze wszystkich stron, powetuję sobie tą przyjemnością stratę dolarów i noga moja nie postanie tu więcej.
— Jak pan uważa! Mamy sporo czasu. A zatem