Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   484   —

Równie wielką, jak ta radość, była także wściekłość z powodu zniknięcia worka z gusłami. Musiano oczywiście donieść o tem Tangui, który wyprawił zaraz oddział wojowników w pogoń za złodziejem, a równocześnie kilku posłańców, by odszukali Pidę. „Jedno Pióro“ zaprowadził mnie napowrót do drzewa śmierci i tam przywiązał. Przy tem nie skąpił mi pochwał i rozpływał się z wdzięczności, oczywiście na sposób indyański.
— Sprawimy ci jeszcze większe męki na palu, aniżeli to pierwotnie postanowiono — zapewniał. — Nikt jeszcze dotychczas tak nie cierpiał jak ty, ażebyś w wiecznych ostępach myśliwskich był największym i najwyższym z bladych twarzy, którym będzie wolno tam wejść.
— Dziękuję! — pomyślałem sobie w duchu, a głośno powiedziałem:
— Gdybyście byli puścili się w pogoń za Santerem zaraz, jak tego żądałem, byłby już w waszych rękach, a teraz ujdzie wam prawdopodobnie.
— Pochwycimy go! Ślad jego będzie można wyraźnie odczytać.
— Tak, gdybym ja go mógł ścigać!
— Wszak możesz.
— Ja? Przecież jestem w niewoli i skrępowany!
— Pozwolimy ci pojechać z Pidą, jeśli zobowiążesz się z nim powrócić, aby się dać zamęczyć. Czy to uczynisz?
— Nie. Skoro już mam umrzeć, to wolę jak najprędzej. Nie mogę się już tego doczekać.
— Tak, ty jesteś bohater. Wiedziałem to już dawniej, teraz znowu to słyszę, gdyż tylko bohater zdolny jest wyrzec takie słowa. Wszyscy żałujemy, że nie jesteś Keiowehem!
Odszedł, ja zaś byłem na tyle względny, że nie powiedziałem mu, iż jego żal nie znajduje w mojem sercu oddźwięku. Żywiłem nawet zamiar opuścić wszystkich, którzy mnie podziwiali, następnej nocy i to nie pożegnawszy się z nimi.