Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/124

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    —   372   —

    — Słuchajcie, ludzie, nie wolno nam stracić ani chwili! — zawołałem. — Bez wypoczynku musimy iść tropem, dopóki go będziemy widzieli, a dopiero w nocy rozbijemy obóz. Naprzód!
    Z temi słowy dosiadłem znowu szpaka, a towarzysze poszli za moim przykładem. Apacz jechał na czele, nie odrywając wzroku od tropu. Prędzej można go było zabić, niż odciągnąć od tych śladów, takie wzburzenie ogarnęło jego i nas wszystkich. Było nas czterdziestu przeciwko ośmdziesięciu, ale w takim nastroju nie liczy się wrogów.
    Mieliśmy jeszcze pełne trzy godziny dnia i ubiliśmy przez ten czas tyle drogi, że mogliśmy potem pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.
    Nazajutrz pokazało się, że Ogellallajowie znajdowali się o trzy czwarte dnia przed nami, a potem zauważyliśmy, że przez całą noc nie przerywali pochodu. Powód tego pośpiechu łatwo było odgadnąć. Oto Winnetou wykrzyknął był podczas napadu na Echo-Cannon swoje imię, przez co wzbudził w nich obawę, że będą ścigani.
    Ponieważ konie nasze dokazały dotąd nadzwyczajnych rzeczy, przeto nie mogliśmy ich w dalszym ciągu zbytnio natężać, lecz postanowiliśmy oszczędzać ich sił, a wskutek tego w pierwszych dwu dniach nie zbliżyliśmy się do ściganych.
    — Czas bieży — rzekł Walker. — Przyjdziemy za późno!
    — Ja nie tracę nadziei — odpowiedziałem. — Jeńców zachowano na pal męczeński, a los ten spotka ich dopiero wtedy, gdy Ogellallajowie przybędą do swoich wsi.
    — Gdzie te wsi teraz się znajdują?
    — W Quacking-aspridge — odparł Winnetou. — My jednak dopędzimy tych rozbójników znacznie wcześniej.
    Trzeciego dnia natrafiliśmy na niemałą przeszkodę: