Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   175   —

na południe, doścignę ich, zanim się dostaną do swoich wigwamów.
Czerwony zamilkł, czując, że go przejrzałem. Śladów, jak się o tem po obliczeniu przekonałem, było szesnaście, czyli to znaczyło, że trzynastu Indyan prowadziło Winnetou, Sama i Bernarda. Jeńcy byli pewnie troskliwie związani, dlatego nawet gdybym ich doścignął, mogłem ich prędzej podstępem ocalić, aniżeli siłą.
Skręciłem więc na południe, przynaglając konie do jak największego pośpiechu. Była to jazda bardzo uciążliwa, ponieważ nie znalem okolicy, a od Marama trudno było także czegoś pewnego się dowiedzieć. Ale mimoto szczęśliwie już do następnego południa przebyliśmy góry, a przed sobą ujrzeliśmy ciągnącą się daleko sawannę. Po lewej stronie błyszczały wody Rio Pecos, ku któremu zdążaliśmy teraz.
Z gór zjeżdżaliśmy przez gęsty las, który towarzyszył nam jeszcze dalej na znacznej przestrzeni wzdłuż rzeki. Nad jednym z potoków, wpadających tam do Rio Pecos, natrafiliśmy znowu na ślady Komanczów, zostawione tam poprzedniego południa, a nieopodal nad drugim potokiem znaleźliśmy miejsce po obozie, w którym wypoczywali czerwoni, zanim przeminął największy skwar dzienny.
Postanowiłem tutaj także nieco odpocząć, nie zatrzymałem się jednak nad samą rzeką, lecz nieco dalej w zaroślach, aby się zabezpieczyć przed odkryciem. Niebawem okazał się ten środek ostrożności bardzo skutecznym. Zaledwie bowiem usiedliśmy obydwaj z Maramem, wrócił Bob, który poszedł był konia napoić i zawołał:
— Massa, oh, oh, jeźdźcy się zbliżać; jeden, dwa, pięć, sześć jeźdźców. Uciekać, massa, czy zabić jeźdźców?
Poskoczyłem na skraj zarośli i ujrzałem rzeczywiście sześć koni, po trzy jeden za drugim w dwu grupach, jadących ku nam w górę rzeki. Dwa ostatnie z każdej grupy niosły pakunki, a na pierwszych siedzieli dwaj jeźdźcy. Mieliśmy więc do czynienia tylko z dwoma nie-