Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   14   —

do Teksas i do Kalifornii, a wszystko mi jedno, czy zboczę nieco przez Meksyk. Czy mogę się do was przyłączyć?
— Dziwne pytanie! Owszem! Wy byliście już na Południu, takiego mi właśnie potrzeba. Ale powiedzcie mi bez żartu: czy rzeczywiście robicie książki?
— Tak.
— Hm! Skoro to robi Old Shatterhand, to niewątpliwie jest to coś innego, aniżeli sobie myślałem. Powiem wam jednak, że ja wolę niespodzianie wpaść w jamę niedźwiedzią, aniżeli wepchać pióro w atrament. Przez całe życie nie skleiłbym pierwszego słowa. A teraz powiedzcie mi, skąd się tu biorą Indyanie! To Ogellallajowie, przed którymi trzeba się mieć na baczności.
Podzieliłem się z nim wiadomościami o ruchach tych czerwonych.
— Hm! — mruknął Sam. — Wobec tego wskazanem jest nie zatrzymywać się tu długo. Natknąłem się wczoraj na trop, przed którym trzeba mieć respekt. Naliczyłem co najmniej sześćdziesiąt koni. Zejdziemy im chyba z drogi i skierujemy się wprost na południe, chociaż tam dopiero jutro w południe natrafimy na wodę. Jeśli rychło wyruszymy, dotrzemy jeszcze dzisiaj wieczorem do kolei, biegnącej ze Stanów do krajów zachodnich, a jeżeli przybędziemy o czasie właściwym, zobaczymy naprzykład pociąg, gdy będzie koło nas przejeżdżał.
— Jestem gotów do drogi. Ale co zrobimy z trupami?
— Co zrobimy? Nie wiele. Zostawimy je tutaj, tylko najpierw im uszy zabiorę.
— Musimy je zakopać, gdyż mogą zdradzić naszą obecność.
— Niech je znajdą, Charley. Ja chcę tego właśnie.
Sam zaniósł zwłoki Indyan na grzbiet wzniesienia, poukładał je obok siebie, poobcinał im uszy i włożył w ręce.
— Tak, Charley! Zobaczą trupy i dowiedzą się zaraz, że tu był Sans-ear. Nie uwierzylibyście, jakie to