Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   164   —

nął na kilku jeszcze czerwonoskórych i zaczął się z nimi naradzać.
— Przez to, że chce wpierw pomówić z nimi, przyznaje, że nie miał względem nas dobrych zamiarów. — rzekł Sam.
— To źle z jego strony, gdyż jesteście jego przyjacielem i nie wyrządziliście mu nic złego. — odrzekłem ja.
— Przyjacielem? Co nazywacie przyjacielem u Keiowehów? To opryszki, żyjący z grabieży. Oni uważają człowieka za przyjaciela tylko do tego czasu, dopóki nie posiada rzeczy, któreby oni mogli zrabować. My właśnie mamy wóz z środkami żywności i innemi rzeczami, przedstawiającemi wielką wartość dla czerwonoskórców. Wywiadowcy donieśli o tem wodzowi, a od tej pory postanowili nas ograbić.
— A teraz?
— Teraz, hm! Jesteśmy pewni.
— Cieszyłbym się, gdyby się to okazało prawdą.
— Sądzę, że tak jest. Ja znam tych ludzi. To kapitalny pomysł z mej strony, że wmówiłem w niego, jakobyśmy przechowywali na wozie coś w rodzaju giantpowder, hi! hi! hi! On uważał już wszystko, co się tam znajduje, za smaczny i pewny kąsek. Wszak pierwszy swój krok zrobił ku wozowi. Teraz nie wątpię, że nikt z czerwonych nie odważy się ruszyć niczego na wozie. Spodziewam się nawet, że ta obawa będzie nam jeszcze później na rękę. Ja wezmę sobie puszkę z sardynek i przekonam ich, że zawiera materyał wybuchowy. Wy macie także taką puszkę przy sobie. Zapamiętajcie to sobie w razie przypadku na przyszłość.
— Pięknie! Spodziewam się, że odniesie należyty skutek. Ale co sądzicie o fajce pokoju?
— To było ułożone, że nie będziemy jej palić, ale teraz sądzę, że się namyślą. Mój dowód trafił wodzowi do przekonania, a on to tamtym wyjaśni. Mimoto i nadal nie możemy im wierzyć.
— A zatem widzicie, Samie, że onegdaj miałem