Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   118   —

Good lack, jacyż wy rozsądni i mądrzy! Doprawdy, dzisiaj kurczę dziesięć razy mędrsze od starej kwoki, jeśli się nie mylę. Ale prawdę mówiąc, to nie było głupie, coście powiedzieli. Przyznaję wam zupełną słuszność w tem, że musimy zwracać oczy na te wszystkie możliwe wypadki. Dlatego należy się dowiedzieć, dokąd się Apacze udali. O świcie wyjadę za nimi.
— A ja z wami — rzekł Will Parker.
— I ja — oświadczył Dick Stone.
Sam zamyśliwszy się na chwilę, odpowiedział:
— Wy tu zostaniecie, gdyż jesteście potrzebni. Zrozumiano?
Spojrzał przytem na towarzyszy Rattlera. Stary westman miał słuszność. Gdyby ci niepewni ludzie sami przy nas zostali, mogłoby po przebudzeniu się Rattlera przyjść łatwo do niemiłych scen. Lepiej więc było, żeby Stone i Parker nie wydalali się z obozu.
— Przecież nie możesz sam jechać! — rzekł Stone.
— Jużbym ja potrafił, jeślibym chciał, ale właśnie nie chcę — odrzekł Sam. — Wyszukam sobie towarzysza.
— Kogo?
— Tego młodego greenhorna — rzekł, wskazując przytem na mnie.
— Jemu odejść nie wolno! — odparł inżynier.
— Czemu, mr. Bancrofcie?
— Bo ja go potrzebuję.
— Ciekaw jestem, do czego!
— Do roboty. Skoro mamy być gotowi za pięć dni, musimy wytężyć wszystkie siły. Nikogo nie powinno mi zabraknąć.
— Tak, wytężyć wszystkie siły! Ale dotychczas tego nie czyniliście. Jeden musiał robić za wszystkich. Niech się teraz wszyscy za jednego wysilą.
— Mr. Hawkensie, chcecie dawać mnie przepisy? Wypraszam to sobie!
— Ani mi to przez myśl nie przeszło. Uwaga to jeszcze bynajmniej nie przepis.