Strona:PL Karol May - Ocalone miljony.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oczywiście, że Silny Wicher ze swymi wojownikami!
— Jak dawno mógł tu być?
Zbadałem trawę i odpowiedziałem:
— Przeszło godzinę temu.
— To prawda. Przybyliśmy nie za późno, ale także nie za wcześnie. Mamy przed i za sobą Mogollonów. Ci za nami muszą wpaść nam w ręce. Mój brat Shatterhand niech powie, w jaki to sposób ma się stać.
Zadanie było tak łatwe, że dziecko mogłoby je rozwiązać. Rozumiało się samo przez się, że Mogollonowie, którzy przybędą z Jonatanem Meltonem, zechcą napoić konie. Będą musieli zatem zejść na dolne sfałdowanie brzegu. Stąd nie mogli spoglądać przez wyższy brzeg, oddalony o dziesięć łokci. Gdybyśmy, się więc schowali w lasku, a, w chwili gdy Mogollonowie doprowadzą konie do wody, wystąpili i wysunęli strzelby, bylibyśmy panami sytuacji. O oporze mógłby tylko myśleć zaślepieniec. Wrogów było niewiele ponad pięćdziesięciu, nas zaś — stu. Na każdego Mogollona wypadały dwie nasze strzelby, nie mówiąc już o tem, że stali nieosłonięci na dole, bezbronni wobec naszych luf, my zaś wystawialiśmy na widok tylko broń. Była to więc dla nas, jak wspomniałem, zabawa dziecięca i popełnilibyśmy morderstwo, gdybyśmy im posłali kule, oczywiście, o ileby nie ważyli się na szaleństwo strzelania do nas. Odezwałem się tedy do dowódcy oddziału, który stał obok mnie i Winnetou: