Strona:PL Karol May - Ocalone miljony.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

była, wierzcie mi, próba o wiele cięższa. Silny, fatalny zapach dzikich konopi, jakgdyby specjalnie dla mnie przeznaczony, wgryzł się w nos i pobudzał do kichania. Na szczęście, miałem wprawę w tłumieniu kaszlu i kichania, ale bądź co bądź nie należało za długo igrać z niebezpieczeństwem. Chciałem się już wycofać, gdy oto rozległ się się przed zagajnikiem okrzyk.
Uff! — powiedział wódz. — Wywiadowcy!
A zatem nadchodzili wywiadowcy. W każdym razie usłyszę cokolwiek bądź, kiedy zdadzą meldunek. Pozostałem więc na miejscu i nie czułem już najmniejszej chęci do kichania. Tak, duch włada także nad nosem.
Usłyszałem tętent kopyt i jakgdy odgłos zeskakiwania z siodła. Ukazali się dwaj wojownicy; jeden się zbliżył, drugi pozostał opodal. Więc zdawać sprawę miał pierwszy. Jednakże nie wyrzekł ani słowa, z uszanowaniem oczekując zapytania wodza. Ten zaś w poczuciu godności trwał w milczeniu przez dłuższą chwilę, aż wreszcie przerwał je słowami:
— Moi młodzi bracia późno wracają, musieli zapędzić się daleko na południe. Aż dokąd dotarliście?
— Aż poza Mroczną Dolinę.
— Czy widzieliście pastwiska Nijorów?
— Nie. Tak daleko nie byliśmy.
— Ale wraziliście sobie w pamięć drogę, którą mamy przebyć?