Strona:PL Karol May - Ocalone miljony.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie wytłumaczyć. Nie byłem rad, że wrogowie siedzieli o mroku, lecz równocześnie cieszyło mnie, że mrok nie pozwalał im mnie zobaczyć. Nie zapalono światła prawdopodobnie z przezorności; Indjanie zachowywali się tak cicho, że nie słyszałem żadnego szmeru, aczkolwiek przysunąłem się nader blisko.
Pełzając cal po calu, docierałem od jednego drzewa do drugiego, aż wreszcie usłyszałem głosy. Jednocześnie poczułem zapach tabaki, jaką zwykli kurzyć Indjanie, mianowicie mieszaniny nadmiernej ilości dzikich konopi i odrobiny tytoniu. Wkońcu zobaczyłem drobne ognisko; nic dziwnego, że nie było widoczne zdala. Rozpalono je w małem zagłębieniu gruntu z kilku zaledwie gałęzi, aby światło nie rozchodziło się daleko. Płomień jego miał jedynie dostarczać ognia do fajek.
Jakkolwiek więc ognisko było niewielkie, wzniecało dokoła siebie tyle światła, że mogłem rozpoznać wodza i trzech starych wojowników, którzy siedzieli nad źródłem. Rosły tam dwa przylegające do siebie krzewy, podsunąłem się ku nim i przyległem do ziemi, tak, że jeśliby nawet kto mnie wyminął, uszedłbym jego oczu. Chyba, że się nachyli. Byłem tak blisko czerwonych, że mogłem podsłuchać każde ich słowo.
Tak, każde ich słowo — gdyby tylko mówili. Niestety, panowało milczenie. Kurzyli i kurzyli, nie zamieniając ze sobą ani zgłoski. Czekałem pięć minut, dziesięć minut, kwadrans i znów kwadrans — nie rzekli ani słowa. To była nietylko próba cierpliwości, to