Strona:PL Karol May - Ocalone miljony.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecież musiał pan być w moim namiocie!...
— Naturalnie. Należycie zbadałem zawartość torby i znalazłem pugilares.
— O djable, djable! Gdybym tak mógł, jak pragnę, rozerwałbym pana na tysiąc kawałków!
Mówiąc to, szamotał się w więzach.
— Nie trudź się master! Rzemienie są mocne. Zresztą, pojął pan, że w dzieciństwie nie bito mnie w ciemię. Gdybym się nie podkradł pod obóz Mogollonów i nie zabrał pieniędzy, to — —
— To spoczywałyby teraz na dnie jeziora! — zakończył wściekle.
— O nie, bynajmniej, nie to chciałem powiedzieć. W takim razie nie udałoby się panu cisnąć torby do wody. Kiedy pan nabijał ją kamieniem, stałem wpobliżu. Gdybym wówczas nie miał jeszcze pieniędzy, skoczyłbym błyskawicznie, aby panu przeszkodzić. A oto mogłem z ukrytem zadowoleniem przyglądać się domniemanej zagładzie miljonów. Powiedział pan uprzednio, że nikt nie uzyska, a jednak uzyska je ktoś, a mianowicie prawowici spadkobiercy.
— Niech pana djabeł porwie! Byłem tak pewny pugilaresu, że od dłuższego czasu ani razu nie zaglądałem do torby. Czy oprócz — oprócz pieniędzy są tam inne jeszcze rzeczy?
— Tak, listy, jak mi się zdaje,
— Czytał je pan?
— Nie. Są własnością spadkobierców, którzy pierwsi je przeczytają.