Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

okręt, więc zna go zapewne lepiej, niż ja. Zresztą przyzna pan chyba, że jest to powód dla mnie, ażeby także panu nie ufać.
— Może być; ja jednak nie zasługuję na pańską nieufność. Z Meltonem rozmawiałem bardzo mało. Mieszkaliśmy wprawdzie dwa tygodnie w jednym hotelu, mimo to nie przebywaliśmy razem. Raz tylko rozmawialiśmy dłużej; mianowicie wtedy, gdy mormon, widząc, że jestem biedny i nie mam żadnego zajęcia, ofiarował mi posadę buchaltera w hacjendzie del Arroyo. Zgodziłem się na to, zmuszony mojem obecnem położeniem, i w ten sposób dostałem się razem z nim na okręt.
— Wobec tego zna go pan równie mało, jak ja. Dlaczego więc mówi pan, że nie jest to człowiek uczciwy?
— Nie twierdzę tego na podstawie faktu, lecz dlatego, że ostrzega mnie jakiś instynkt. Mam przeczucie, że trzeba się przed nim mieć na baczności.
— Hm! Ja doznaję takiego samego wrażenia. Ten człowiek nie wyrządził mi nic złego; przeciwnie, był dla mnie przynajmniej tak samo przychylny, jak dla innych, a przecież nie cierpię go. Odstręcza mię jego twarz. Najbardziej jednak uderzają owe spojrzenia, jakie zamienia potajemnie ze strażnikiem okrętowym.
— Faktycznie? Nie zauważyłem tego.
— Oczywiście starali się robić to ukradkiem; wyglądało, jakby byli starymi znajomymi, a przecież udają, że się nie znają zupełnie.
Tej okoliczności nie zdążyłem zaobserwować; widocznie zazdrość zaostrzyła wzrok Herkulesa. Naturalnie mógł się również mylić. Dlatego zapytałem: