Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To i pan prawdopodobnie oszalał?
— I obawiam się, że w szaleństwie zrobię coś, czego się nie robi tak łatwo! — Mianowicie, — ukręcę Meltonowi ten czarny łeb!
— Lękam się, że zkolei pójdzie precz pański!
— A niech tam! Swój własny dawno już zatraciłem. — Widzisz pan, że mam słuszne powody do urazy! Gdybyś pozostawił pan Meltona w spokoju, nie zachorowałby i nie potrzebował pielęgniarki!
— Czy mogę odpowiadać za to, że ta Żydówka ma dobre serce? Pocóż ofiarowała swe usługi?
— Na złość mnie! A ojciec pozwolił jej na to, aby przypodobać się Meltonowi! Chciałbym, żeby pańscy Indjanie istnieli w rzeczywistości! Bodajby już raz przyszli i wycięli w pień tę całą hołotę!
— Wraz z panem! Czyż nieprawda? — Zresztą nie powinien się pan obawiać, bo to humanitarne życzenie spełni się wkrótce. Indjanie przybędą! Są już nawet niedaleko.
— Żartuje pan?!
— Nie! Widziałem i obserwowałem ich. Z nimi jest nasz były steward.
— Do licha! Miał pan rację wtedy!
— Naturalnie. Posłuchaj-że pan!
Opowiedziałem mu o wszystkiem, co widziałem i słyszałem, a właściwie tylko tyle, ile uważałem za stosowne. — Z satysfakcją zauważyłem, że jego wątpliwości znikły. Począł całą sprawę brać na serjo i rzekł, gdy skończyłem:
— Dziwny człowiek! — Myślałem pierwotnie, że przyroda uposażyła pana w nadmierną fantazją, dzięki które