Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W jakim celu?
— Hm! Słyszałem, że chce kupić hacjendę. Ale don Timoteo ani myśli jej sprzedać!
— Czy ci dwaj znali się dawniej?
— Myślę, że nie!
Bzy nie widział pan Meltona razem z Wellerem?
— Nie, z bardzo prostego powodu. Melton wogóle się nie pokazuje. Podobno leży w łóżku, gdyż ma gorączkę. Niech ją djabli porwą!
— Co takiego? Tylko gorączkę, a chorego nie?
— Właściwie mogliby jego również porwać! Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby i pana zabrali!
— Jestem mocno zobowiązany! Co złego panu wyrządziłem, że obdarzasz mnie tak pobożnem życzeniem?
— Pyta pan o to jeszcze? Pękam prawie z wściekłości, a ten pyta sobie spokojnie, co mi zrobił! — Czy wie pan, gdzie jest Judyta?!
— Nie! Skąd mogę wiedzieć! — A dlaczego pan o to pyta? Czy jej tu niema?
— Niema jej?! — Ależ jest, nawet za bardzo!
— Nie rozumiem ani słowa; mów pan jaśniej! — Gdzie jest i co robi?
— Gdzie jest...? — zgrzytnął. — Tam, u Meltona! — Co robi? — Pielęgnuje go! — Co się z nią wogóle stało? — Wogóle już... krzyżyk! — Pomyśl pan, o-n-a jest pielęgniarką! Tego łajdaka!!!
— Dlaczegóż nie? Czy nie nadaje się na samarytankę?
— Nadaje się wogóle do wszystkiego, a najbardziej do tego, by zawracać mężczyznom głowy! — Zawracać do szaleństwa!