Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piersi i równocześnie chwyciłem za ręce, któremi rzucał kurczowo na wszystkie strony; jedno naciśnięcie, trzask i okrzyk bólu — jeszcze jedno, trzask i wycie jeszcze głośniejsze — i... Melton leżał przede mną zupełnie bezbronny, gdyż w czasie tej krótkiej walki złamałem mu obie ręce w przegubach. Mógł teraz tylko nogami kopać; podnieść się nie potrafił, gdyż byłem za ciężki, ażeby mnie zrzucił. Poruszał wprawdzie ramionami, dłonie jednak wisiały mu bezwładnie. Tem silniej pracował głosem; krzyczał, jakby wbijany na pal; czy z wściekłości, czy z trwogi, czy z bólu, tego może sam nie wiedział. —
Trzymając go, widziałem, że Indjanie, pomimo jego wycia, szli dalej spokojnie, przestrzegając mego zlecenia, i chcieli ominąć nas, nie zatrzymując się wcale. Dlatego zawołałem do nich:
— Niech moi młodzi bracia przyjdą tutaj!
Zbliżyli się spiesznie i na moje wezwanie związali Meltonowi ręce i nogi. Potem wynieśliśmy go na łąkę, gdzie mogliśmy widzieć dokładnie jego oblicze. On tymczasem przestał krzyczeć i leżał spokojnie.
— Więc jakże, master Melton, — odezwałem się po angielsku, gdyż był to jego język ojczysty, — czy rzeczywiście zdeptałem moje szczęście i straciłem je dlatego na zawsze?
— Przeklęty łotrze! — zasyczał przez zęby.
— Czy nie jest tak właśnie, jak wam powiedziałem? — ciągnąłem dalej. — Czy nie przekonaliście się w krótkim czasie, że mogę liczyć sam na siebie?! Świst kuli, którą chcieliście mi posłać, słyszałem już przed godziną. Wyobrażacie sobie, że wywiedziecie mię w pole,