Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Może nie byłbym tego uczynił, gdyby hacjendero nie stanął w otwartem oknie, ażeby widzieć mój odwrót; słyszał z pewnością obelżywe słowa majordomusa; to też chciałem, żeby moja odpowiedź uczyniła na nim odpowiednie wrażenie. Sennor Adolfo zerwał się szybko, wyciągnął nóż, który w tych okolicach każdy nosi przy sobie, i rzucił się na mnie, rycząc:
— Drabie! Obdartusie! Na coś ty się ważył! Musisz za to odpokutować!
Odparowałem z łatwością jego pchnięcie, wytrącając mu nóż z ręki; następnie chwyciłem go za biodra, podniosłem i wrzuciłem do strumyka; chociaż woda przykryła go, potok nie był tak głęboki, aby majordomus mógł się utopić. Ukazał się prędko znowu i wyszedł na brzeg, kaszląc i prychając. Byłby mnie może zaczepił raz jeszcze, gdyby nie przeszkodziło temu ukazanie się osoby, której się tutaj bynajmniej w tej chwili nie spodziewałem. —
Gdy rzucałem majordomusa do strumienia, musiałem obrócić się twarzą ku wejściu. Brama stała jeszcze otworem a przez nią wjeżdżał... Melton! Widząc co się stało, popędził konia, zeskoczył przy nas na ziemię i zawołał:
— Co się tu dzieje? Bijatyka, jak widzę? To z pewnością nieporozumienie! Spokoju, rozwagi, na Boga!
Ostatnie wezwanie tyczyło majordomusa; potem zwrócił się do mnie:
— Szukaliśmy sennora napróżno. Jak pan tu się dostał?
— W najprostszy sposób! Jak pan wie, koń mnie poniósł; uniósł mię i przybiegł aż tutaj!