Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mógł ich widzieć i dosięgnąć kulami! Należało ratować życie trojga ludzi, a uratować nie zdołałbym, gdybym oszczędzał mordercę. Strzał na tę wysokość był bardzo trudny. Sztuciec nie niósł tak daleko, a gdyby moja pierwsza kula nie trafiła, nieznajomy zyskałby na czasie i dokonał swego. Koń mój stał niespokojnie, dlatego zeskoczyłem z siodła, odrzuciłem sztuciec i złożyłem się niedźwiedziówką. Właśnie w tej chwili nieznajomy skierował lufę karabinu nadół. Celowałem krótko, lecz pewnie. Strzał padł i odbił się echem od ścian wąwozu; stary, ciężki karabin miał tutaj głos prawdziwie armatni! Ale, rzecz dziwna! Nieznajomy leżał na skale tak, że widziałem tylko jego głowę i ramiona, i to niewyraźnie z powodu oddalenia. Zdawało mi się, że głowa przeciwnika uskoczyła wbok po moim strzale, a jednak nie poruszył się, nie cofnął, a ramiona trzymały karabin nieruchomo w poprzedniej pozycji. Wobec tego posłałem drugą kulę. On jednak nadal nie zmieniał położenia, — ale także nie strzelał! Dlatego naładowałem na nowo. Uratowani przeze mnie Indjanie wystąpili naprzód i jeden z chłopców zawołał:
— Nie strzelaj, on już nie żyje! Zejdziemy do ciebie.
Zdarza się widzieć po bitwie ciała żołnierzy zamarłe w tej postawie, w jakiej zostały trafione przez pocisk nieprzyjaciół. Czyżby tu nastąpiło owe nagłe zesztywnięcie? Nie miałem czasu o tem myśleć, gdyż Indjanie zeszli już ze skały; podszedłem więc do nich i powitaliśmy się uściskiem ręki. — Zapytałem starszego chłopca:
— Czy znałeś waszych wrogów?
— Bladej twarzy nie; natomiast znam obydwóch