Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jednorurką. —
— Dzień dobry, sennores! — pozdrowiłem ich, wstrzymując konia gwałtownie tuż przed nimi i trzymając w prawej ręce sztuciec gotów do strzału. — Jakie to polowanie urządzacie panowie tutaj? Chyba tylko na zwierzęta?
Żaden nie odpowiedział. Udałem, jakobym dopiero teraz zobaczył trzy nieżywe konie i mówiłem dalej:
— Ach! Do koni panowie strzelacie? A konie są osiodłane! Więc panowie godzicie na życie jeźdźców! Gdzie się oni podziali?
Czerwony sięgnął do worka po kulę, ażeby naładować strzelbę na nowo. Biały uczynił to samo i odpowiedział przytem:
— Co to pana obchodzi? Uciekaj stąd i nie wdawaj się w nieswoje sprawy!
— Nie? Rzeczywiście nie?! Na ten temat możnaby się jeszcze sprzeczać. Kto na swojej uczciwej drodze spotyka ludzi, strzelających do kobiet i chłopców, ten ma prawo zapytać o powód takiego czynu!
— Ale jaką otrzyma odpowiedź?
— Taką, jakiej żąda, mianowicie, jeśli potrafi poprzeć czynem swoje pytanie!
— I pan uważa siebie za takiego właśnie człowieka? — zapytał biały w szyderczym tonie, podczas gdy czerwony z zimną krwią owijał kulę w pakuł, ażeby ją wepchnąć do lufy.
— Oczywiście! — odpowiedziałem.
— Zamiast na śmiech się wystawiać, umykaj pan czem prędzej, gdyż inaczej nasze kule pokażą panu...
— Wasze kule, łotrze? — przerwałem, kierując lufę