Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepraszam pana, bardzo przepraszam, spóźniłem się cokolwiek.
— Cokolwiek — półosiemnastej minuty! Proszę bliżej!
— To tylko raz do roku — mówił Bob z pokorą. — Już więcej nigdy mi się nie przytrafi; zabawiłem się wczoraj z dziećmi, czas upłynął tak prędko, że —
— Tak dalej być nie może — przerwał mu Scrooge. — Dość tego! — zerwał się z krzesła, chwycił Boba za ramię i powtórzył: — Tak dalej być nie może! Dlatego... podwajam ci pensję.
Bob zadrżał, wyrwał się pryncypałowi, wpadł do swojej izdebki, schwycił żelazną linję, gotów bronić się od warjata!
A Scrooge śmiał się, śmiał się, pękał ze śmiechu. Nagle uspokoił się zupełnie, — spoważniał.
— Tak, Robercie — przemówił serjo. — Przedewszystkiem świąt wesołych! — tu poklepał go po ramieniu. — Nigdy ci ich nie życzyłem, mój biedaku, — przebacz! Przyznaję, że dość rzadko byłem dla ciebie znośny. To się zmieni. Podwajam ci pensję, chcę pomódz twej pracowitej rodzinie; za dużo mamy roboty, biorę Piotra do kantoru. Zresztą pomówimy o tem dziś wieczorem przy szklaneczce ponczyku. Tymczasem, nim zaczniesz pisać, rozpal porządny ogień: zimno tutaj, jak w psiarni! Weź węgle do siebie, sobie kazałem kupić oddzielny koszyk.
Odtąd Scrooge robił więcej dobrego, niż przyrzekł; nietylko dotrzymał słowa, wskazywano go jako przykład zacnego obywatela.