Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ci za drogę, a jeśli się pospieszysz, dostaniesz talara.
Dzieciak nie słyszał reszty, puścił się, jak strzała.
— Poślę go Bobowi Cratchit — mówił Scrooge, zacierając ręce i śmiejąc się wesoło. — Ani się domyśli, skąd to na niego spadło. Indyk dwa razy większy od Tomaszka! Podoba mi się ten figiel.
Napisał adres Boba, odmieniwszy pismo, otworzył drzwi, czekał chwilę na posłańca, a wtem spojrzał na młotek od drzwi wchodowych.
— Będę cię kochał i szanował całe życie, drogi mój młotku, — zawołał z uczuciem. — Jak uczciwie wygląda! doskonały młotek. Otóż i indyk. Wesołych świąt! dobrzy ludzie!
— Panie! co za indyk! Nie — ten nie mógł chyba chodzić na własnych nogach, byłby je połamał, jak słomki; to cielę, nie ptak.
— Wiesz co, synku! nie udźwigniesz go tak daleko, masz tu za fatygę, a tu na dorożkę.
Śmiejąc się, klaszcząc w dłonie, zacierając ręce, wrócił na górę, obdarzywszy hojnie obu posłańców, którzy nie mogli znaleźć dosyć słów podziękowania, siadł na fotelu i zapłakał z wielkiej radości.
Z trudem mógł się ogolić: ręce drżały mu, jak w febrze; wreszcie jako tako załatwił tę sprawę, choć bardzo prawdopodobne, że gdyby sobie nawet uciął kawałek nosa, i tak byłby się cieszył i dziękował Bogu.
Umył się, włożył najlepsze ubranie i wyszedł na ulicę.